No i się doczekałam. Piszę to siedząc na tarasie, a bzy w lasku koło naszego domu już nabrzmiały pąkami. Powoli dochodzę do formy (na treść też nie narzekam). A bałam się, bo już nic nie poprawiało mi humoru. Nawet koncert Dioramy, na który wystroiłam się w czarną, winylową mini z lumpeksu za 2 zł (sic!) i trochę droższe makijażowe naklejki. Ale wreszcie jest ciepło i tak naprawdę tylko tego mi brakowało do szczęścia. Wiosenny sezon rozpoczęłam gotowaniem i spożywaniem naszych tradycyjnych wiosennych potraw: zupy z kiełkami i proteiny z kiszonymi cytrynami. Ta ostatnia była totalnym, niezjadliwym niewypałem, bo zapomniałam jak się ją przyrządza. Ale ta pierwsza jest naprawdę banalna.
Wiosenna zupa z kiełkami
2 duże cebule
1/2 główki czosnku
2 paczki naturalnego tofu
3 paczki kiełków (najlepiej różnych - sojowych, słonecznikowych itd.)
oliwa
2 cytryny
Cebule obrać i pokroić w paseczki. Czosnek obrać i pokroić w dość grube plasterki. Na dno dużego garnka wlać oliwę, na lekko rozgrzaną wrzucić cebulę i czosnek - mieszać i podgrzewać tak, by zrobiły się szklisto żółte, ale nie przyrumieniły. Zalać dużą ilością wody. Wrzucić pokrojone w grubą kostkę tofu. Zagotować. Dodać opłukane kiełki i zagotować. Na koniec dodać sok z cytryn - najlepiej przez sitko, żeby nie wpadły pestki. My lubimy tę zupę dość gęstą i kwaśną i doprawiamy ją już na talerzach sosem sojowym, ale można też solą.
Chłopcy dostali moczone w niej chrupki kukurydziane i trochę tofu i byli przeszczęśliwi.
W ich życiu zachodzą ostatnio duże zmiany. Kąpią się razem w dużej wannie na złożonym, grubym ręczniku i uwielbiają to. W trakcie kąpieli myją sobie zęby swoimi małymi szczoteczkami i zrzucają do wanny wszystkie leżące na brzegu kosmetyki. Dziś Igor wybrał sobie mój szampon "So Blonde" - w końcu też jest blondynem. Rafał w trakcie kąpieli polewa im głowy i buźki wodą z gumowych kaczek i rybek i to też bardzo im się podoba. Poza tym odbywają coraz dłuższe i częstsze spacery. W niedzielę wybraliśmy się na Pola Mokotowskie na Dzień Ziemi. Trochę zszokowały ich tłumy, ale szybko doszli do siebie. Nawet zjedli tam owocowe deserki, a Igor również nadzienie z wegańskiej samosy. Na pobliskim placu zabaw odkryli już piaskownicę. Igor szaleje w niej na całego - klęczy i raczkuje, a także operuje foremkami i łopatkami. Olaf pierwsze bliskie spotkanie spędził na klęczkach z łapkami opartymi na butach. Chyba brzydzi się piasku - ma to w prostej linii po siostrze. Ogólnie w piaskownicy jest fajnie pod jednym warunkiem - muszą być zasmoczkowani, w przeciwnym razie obślinione łapki wędrują do piasku, a następnie z powrotem do buzi.
A w ogóle w najbliższym czasie czeka ich jeszcze sporo nauki, bo na jesień planujemy wakacje w ciepłych krajach.
poniedziałek, 28 kwietnia 2008
waiting for the sun
Autor:
dkf
o
23:56
Etykiety: bobasy, dzień ziemi, kąpiel, plac zabaw, przepis, spacer, tofu, weganizm, wiosna
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza